Dzieciństwo spędziłem na terenach wyżynnych, gdzie wiecznie miałem pod górkę. Nienawidziłem tego. Prosiłem rodziców o przeprowadzkę na niziny, jednak od szczęścia ich syna ważniejsza była praca.
Na studiach pojechałem do Zakopanego z trzema kolegami z samorządu - Rafałem, Damianem i Robertem. Chciałem uniknąć tej wyprawy, ale byłem przewodniczącym i nie mogłem odmówić. Wpinaliśmy się trasą na Morskie Oko, gdy w połowie trasy zorientowaliśmy się, że idzie za nami niedźwiedź. Niech to szlak! Po chwili zaczął biec w naszą stronę i rozpoczęła się brutalna walka o przeżycie.
Pierwszy został zjedzony Rafał z Elbląga, który był już zbyt wyczerpany dotychczasową, morderczą wspinaczką. Po dziesięciu minutach niedźwiedź dopadł Damiana z Warszawy. Byliśmy przerażeni jego wołaniami o pomoc, ale jednocześnie wiedzieliśmy, że zyskaliśmy trochę dodatkowego czasu na ucieczkę. Intensywnie motywowałem Roberta z Łodzi do maksymalnego wysiłku. Trzymał się dzielnie kolejne pół godziny, jednak w końcu bestia pożarła i jego. Myślałem, że moja śmierć to tylko kwestia czasu, jednak nie chciałem się poddać bez walki. Minąłem Morskie Oko, Czarny Staw, a niedźwiedź dalej nie mógł mnie dogonić. W końcu przy podejściu na Rysy brunatny drapieżnik odpuścił.
Było mi smutno, że straciłem trzech kolegów z roku, ale jednocześnie odkryłem dumę i szacunek do samego siebie. Gdyby nie egoizm moich rodziców, dzisiaj nie mógłbym się podzielić tą historią. Życie jest jednak pełne niespodzianek.