poniedziałek, 26 grudnia 2016

Wspólnik - John Grisham

Pisarzy z grubsza można podzielić na dwie kategorie - artystów i rzemieślników. Artyści potrzebują weny, aby coś stworzyć. Muszą mieć dobry lub zły nastrój i widzieć głębszy sens w tym co robią. Rzemieślnicy traktują pisarstwo jako normalną robotę. Zbierają materiały, tworzą zarys fabuły i systematycznie przenoszą to wszystko na papier. Nie można powiedzieć żeby jedni byli lepsi od drugich, to bardziej kwestia tego czego się w danym momencie od lektury oczekuje. Do kanonu literatury częściej wchodzą książki artystów, ale to książki rzemieślników mają zazwyczaj więcej czytelników. Stephen King, Dan Brown, Tom Clansy, Andrzej Pilipiuk i wielu innych to przykład pisarzy, na których czytelnik zawsze może liczyć. Jedna książka na rok lub częściej, każda mniej więcej w podobnym stylu i na przyzwoitym poziomie. Nazwiska będące marzeniem wielu wydawców.

Johna Grishama spokojnie można zaliczyć do rzemieślników. Większość jego książek zalicza się do gatunku thrillerów prawniczych, podgatunku książek akcji. Bohaterami są najczęściej adwokaci, sędziowie, ławnicy, a akcja rozgrywa się wokół spraw kryminalnych, gospodarczych, czy praw człowieka. Przy tym jest sporo akcji, pościgów i nierozwiązanych tajemnic. Według mnie Grisham rozsądnie balansuje na granicy realizmu i efektowności, jednocześnie dobrze budując napięcie. Autor zanim na poważnie zajął się pisaniem sam był praktykującym adwokatem. Można być więc spokojnym co do rzetelności podejmowanej tematyki. Wiele jego książek zostało zekranizowanych, m. in. Firma, Raport Pelikana i Czas Zabijania.

Wspólnik nie jest może najlepszą książką Grishama jaką czytałem, ale mogę spokojnie umieścić ją wysoko w rankingu. Fabuła kręci się wokół adwokata, który upozorował własną śmierć, ukradł z konta kancelarii 15 mln $, a następnie uciekł na brazylijską prowincję i rozpoczął nowe życie. Żyć nie umierać :) W końcu jednak psy gończe puszczone za nim w pościg dopadają go i musi stawić czoła przeszłości. Pod względem prawnym mamy tutaj kilka wątków, chociażby sprawę o zabójstwo, rozwód, kradzież i naruszenie prawa do ludzkiego traktowania. Wydaje mi się, że niczego nie przegapiłem, ale mogę się mylić. Kwestie prawnicze nie są zbyt ciekawe jeżeli nie wiążą się z konkretną historią. Dowiadujemy się jakim człowiekiem jest główny bohater, jaki jest jego system wartości, czego pragnie i dlaczego zdecydował się upozorować własną śmierć i zwiać z grubą kasą. Nie jest on jedyny, który ma coś na sumieniu. Ciekawy jest obraz defraudacji i oszustw w spółkach rządowych, korupcji na szczytach władzy, czy zepsucia niektórych adwokatów. Wspólnik porusza również całkiem ciekawe problemy, np. czy w porządku jest okradzenie złodzieja :) Zakończenie jak chyba w każdej z książek Grishama, którą dotychczas czytałem jest można powiedzieć sprawiedliwe;p  

Jeżeli znasz już książki Johna Grishama to nie zawiedziesz się także przy Wspólniku. Jeżeli jeszcze nie znasz to polecam raczej Firmę (jeżeli lubisz akcję), Raport Pelikana (jeżeli lubisz walkę z niesprawiedliwością) lub Ławę przysięgłych albo Rainmaker (jeżeli lubisz prawnicze rozgrywki i łamigłówki na sali sądowej i w zaciszu kancelarii).


Źródła zdjęć:
1. lubimyczytac.pl
2. ravelo.pl





poniedziałek, 19 grudnia 2016

Biurokracja - Ludwig von Mises

Biurokracja jest bardzo negatywnie odbierana w społeczeństwie. Zgodnie ze słownikiem języka polskiego sjp.pl, jest to: "przerost formalistyki w działalności urzędów, bezduszne przestrzeganie przepisów w załatwianiu spraw urzędowych i interesantów; biurokratyczność, biurokratyzm, formalizm, formalistyka". Co chwila słyszymy o "bezdusznych urzędnikach", "mafii urzędniczej" i innych podobnych określeniach. Biurokracja napisana przez słynnego austriackiego ekonomistę Ludwiga von Misesa (urodzonego we Lwowie pod panowaniem Cesarstwa Austro-Węgierskiego) przedstawia inne rozumienie tego terminu. Biurokracja jako metoda zarządzania w społeczeństwie, w opozycji do zarządzania nastawionego na zysk. Mises określa biurokrację pozbawioną negatywnych konotacji, tłumaczy jej istotę i różnicę w stosunku do zarządzania biznesowego. Jednocześnie diagnozuje, że problemem nie jest biurokracja sama w sobie, a jej rozrost i stosowanie tam, gdzie nie powinno to mieć miejsca.

Film Komornik został obsypany w Polsce wieloma nagrodami. Andrzej Chyra w roli bezwzględnego komornika, który zabiera sprzęt z zadłużonych szpitali, instrumenty chorego dziecka, czy wykopujący zmarłą babcię zakopaną w ogródku, na którą jej wnuk cały czas brał rentę. Wielu współczuło biednym dłużnikom, a negatywnymi uczuciami obdarzała głównego bohatera. Jakże inne były reakcje gdy film pokazano na festiwalu w Berlinie. Dominowało... zdziwienie. "I co w tym ciekawego?", "przecież wykonuje swoją pracę", "bardzo dobry urzędnik". U wychowanych w szacunku dla przestrzegania prawa Niemcach Komornik spotkał się z niezrozumieniem.


Mises pisze, że istotą zarządzania biurokratycznego jest ścisłe przestrzeganie prawa, regulaminów i wytycznych. Biurokrata to urzędnik, który kieruje się w wykonywaniu swoich obowiązków wyłącznie przepisami. Wbrew niechęci ze strony części społeczeństwa, takie podejście jest niezbędne w państwie demokratycznym. Najważniejszą cechą demokracji jest wyższość prawa, uchwalonego przez przedstawicieli wybranych przez naród. To od władzy pochodzą ustawy, których wykonanie powierza się urzędnikom.



Urzędnicy i biurokraci nie są państwem. Tylko państwo może stosować przymus wobec swoich obywateli, jedynie w sytuacjach dopuszczonych przez prawo. Urzędnik bez jasno określonych kompetencji i konieczności przestrzegania prawa staje się nikim więcej jak panem na włościach lub lokalnym satrapą. Dochodzi do tego przy zbyt ogólnym przekazaniu władzy w danym obszarze, bądź przy daniu urzędnikowi zbyt dużego luzu decyzyjnego (zwanym bardziej fachowo uznaniem administracyjnym). Decyzje takiego urzędnika zależą wtedy w dużej mierze od jego osobistych cech charakteru, wykształcenia, a czasami nawet humoru. Biurokracja powinna mieć charakter bezosobowy, a wszyscy obywatele powinni być w takiej samej sytuacji traktowani równo. Urzędnik ma wypełniać wolę suwerena, który rządzi za pośrednictwem wybranego rządu.
 
Czym innym jest związanie urzędników przepisami prawa, a czym zupełnie czym innym jego jakość. Często zdarza się, że prawo jest złe i niesprawiedliwe. Czy urzędnik powinien stosować nawet takie prawo? Według Biurokracji powinien. Mises twierdzi, że "najgorsze prawo jest lepsze od biurokratycznej tyranii", jego brak prowadzi do chaosu. Całkowicie przy tym zwalnia urzędników z odpowiedzialności za niesprawiedliwe prawo. Należy mu przyznać rację, że często pochopnie rozliczamy za pewne sytuacje nie tych, którzy na to zasługują. Nie jest winą urzędnika, że nie przyznał zasiłku, bo ktoś nie spełnił wymaganych prawem kryteriów. Nie jest winą komornika, że zajmuje rzecz, którą zgodnie z prawem może zająć. Nie powinno się mieć pretensji do policjanta, że nakłada mandat kiedy wymaga tego kodeks wykroczeń (oczywiście, o ile robi to zgodnie z prawem).



Kto jest winny złego prawa? Najłatwiej byłoby napisać, że politycy. Tylko, że oni nie mogą o niczym decydować bez danego im mandatu do rządzenia. Według Misesa jesteśmy więc winni my jako społeczeństwo. To my bowiem wybieramy swoich przedstawicieli do parlamentu, to my mamy wpływ na wybór rządu. Głosując na ludzi, którzy nie cenią wolności i praw obywatelskich, jesteśmy odpowiedzialni za regulacje, które je ograniczają. Tak samo jesteśmy odpowiedzialni nie głosując w wyborach. Można oczywiście zastanawiać się, czy sama władza nie deprawuje człowieka, nie jest to jednak przedmiotem rozważań Biurokracji. Nie jest więc prawdą stwierdzenie, że biurokraci uzurpują sobie władzę. To sami obywatele się jej zrzekają i do siebie powinni mieć pretensje.

Przedstawiając istotę zarządzania biurokratycznego Mises wskazuje gdzie znajduje najlepsze zastosowanie, w jakich dziedzinach sprawdza się najlepiej, a gdzie niezbędne jest zarządzanie biznesowe. Ponieważ Mises jest przedstawicielem szkoły austriackiej w ekonomii, opowiadającej się za wolnością gospodarczą i wolnym rynkiem, dużą część poświęca nadmiarowi biurokracji i regulacji w polityce ekonomicznej państwa. W tej części wyjaśnione zostaje zarządzanie biznesowe, które opiera się na maksymalizacji zysku (także negatywnie postrzegane przez dużą część społeczeństwa, ale o tym innym razem). Ponownie przedstawia zalety takiego zarządzania i obszary, w których powinno mieć zastosowanie.

Jak na dzieło wybitnego ekonomisty Biurokrację czyta się całkiem przyjemnie. Treść jest pisana prostym językiem, bez zbędnych terminów fachowych. Nie jest to oczywiście lekka w odbiorze książeczka do połknięcia w parę godzin przy kominku, ale nie jest też podręcznikiem do prawa administracyjnego. Przy tym jest łatwo dostępna, do ściągnięcia za darmo: http://www.pafere.org/artykuly,n1777,trzy_ebooki_ludwiga_von_misesa.html Poruszany temat jest na tyle istotny, że warto wyrobić sobie własne zdanie. 

Źródła zdjęć:
1) capitalbook.com.pl
2) filmweb.pl
3) wiocha.pl

niedziela, 13 listopada 2016

Ekonomia w jednej lekcji - Henry Hazlitt


Przynajmniej od roku książki o ekonomii stale goszczą w mojej bibliotece. Zacząłem od prostych podręczników wyjaśniających podstawowe pojęcia, stopniowo przechodziłem do pozycji poruszających konkretne zagadnienia i szkoły ekonomiczne. Wgłębienie się w jakikolwiek temat, czy jest to ekonomia, filozofia, czy muzyka, zawsze wymaga na początku poznania warsztatu. Warto pomęczyć się trochę, przyswoić trochę nudnej teorii, aby potem już całkiem świadomie wszystko to zapomnieć, przemielić i zacząć kształtować swoje poglądy.

"Spośród wszystkich nauk znanych człowiekowi właśnie ekonomia najbardziej roi się od błędów."

Nie każdy ma jednak czas i ochotę, aby przedzierać się przez gąszcz ekonomicznej literatury. Ostatecznie mało prawdopodobne by każdy został ministrem finansów, księgowym lub nawet właścicielem sklepu. Każdy z nas posiada jednak prawo do oddania swojego głosu w wyborach i wyboru ludzi uchwalających prawo oraz podejmujących kluczowe decyzje. Polityka gospodarcza zawsze polega na realizacji pewnej idei, która dopiero potem zamieniana jest w konkretne działania. Wielu potrafiłoby powiedzieć choćby ogólnie jakie powinno być prawo (przykładowo: sprawiedliwe, surowe, łagodne, dokładne, ogólne itp), a myślę, że mało kto potrafiłby jednoznacznie określić, jaka powinna być polityka gospodarcza państwa.

"Nie możemy dzielić więcej bogactwa, niż wytwarzamy. Najlepszym sposobem podwyższania płac jest więc podwyższanie produktywności siły roboczej."

Właśnie to zagadnienie jest tematem książki Ekonomia w jednej lekcji. Jej autorem jest Henry Hazlitt - amerykański dziennikarz ekonomiczny (ur. 28 listopada 1894 w Filadelfii, zm. 8 lipca 1993). Zawód jaki wykonywał sprawia, że Ekonomii w jednej lekcji nie znajdziemy skomplikowanego słownictwa i szczegółowych analiz. Jest to niewątpliwa zaleta, gdyż adresatami książki są przede wszystkim zwykli ludzie, którzy chcą dowiedzieć się czegoś na temat ekonomii (autor przytacza przy tym także poglądy znanych ekonomistów). Ekonomia w jednej lekcji została po raz pierwszy wydana w 1944 r., następnie uzupełniona przez autora w latach 70., a po upadku komunizmu w 1989 r. wydana także w Polsce. Upływ czasu nie zaszkodził jej ani trochę, właściwie przy obecnych pomysłach ekonomicznych rządu jest aktualna jak nigdy.

"Ceny ustalają się w wyniku relacji pomiędzy podażą i popytem, a ze swej strony wpływają na podaż i popyt. Kiedy ludziom jakiś artykuł jest bardziej potrzebny, gotowi są dać zań więcej."

Henry Hazlitt przedstawia podstawowy błąd jaki popełniają politycy i ekonomiści odpowiedzialni za politykę gospodarczą - patrzenie jedynie na bezpośrednie skutki realizacji danej polityki lub skutki jakie przynosi ona konkretnej grupie. Przy tym całkowicie pomijają zaś długofalowe i pośrednie konsekwencje jakie dana polityka może przynieść wszystkim grupom. Nie znaczy to oczywiście, że powinno się tracić z oczu te bliższe skutki, często niezwykle trudne dla pewnych grup. Zwolennicy polityki libertariańskiej zbyt często w swoim doktrynerstwie wykazują brak socjalnej wrażliwości, przez co w Polsce na długo będą jeszcze mieli przyklejona łatkę bezwzględnych i oderwanych od rzeczywistości drani. Przesłanie Ekonomii w jednej lekcji jest bardzo proste - patrz nie tylko na to co widać na pierwszy rzut oka.

"Patrzcie na Joe Smith, nigdy nie spuszczajcie z oka Joe Smitha. Jednak stosując się do tego zalecenia, sami w istocie patrzą tylko na Joe Smitha, zapominając o tym, że jest Tom Jones, który właśnie dostał pracę przy produkcji nowej maszyny, Ted Brown, który dostał pracę przy jej obsłudze i Daisy Miller, która może teraz kupić płaszcz za połowę dawnej ceny."

źródło: humorpage.pl
Henry Hazlitt w swojej książce pokazuje, że to co pozornie wygląda na dobre działanie, niekoniecznie okazuje się takim gdy przyjrzeć mu się bliżej. Niestety nawet powtarzane przez wiele lat bzdury w końcu dla wielu stają się prawdą. Ekonomia w jednej lekcji to swoisty pogromca ekonomicznych mitów, z którymi autor konsekwentnie się rozprawia. Zaczyna od obalenia całkiem popularnej opowiastki o zbitej szybie, którą chuligan wybija u sklepikarza. Na kolejnych stronach tematem są też m.in. rzekome korzyści dla ekonomii płynące z wojny, bezsens robót publicznych (najnowszy pomysł Donalda Trumpa na walkę z bezrobociem), dzielenia etatów i innych form utrzymania zatrudnienia, szkodliwość podatków i pensji minimalnej, kontroli cen, niekorzystne skutki nadmiernych zasiłków i rozdawnictwa pieniędzy (to niestety polityka obecnego rządu). Niektóre zagadnienia, chociaż książka ma ponad 70 lat, odnoszą się do najbliższej przyszłości (np. kwestia zastąpienia pracy wielu ludzi nowoczesnymi komputerami i sztuczną inteligencją).

"Prawdziwymi przyczynami potężnego wzrostu płac realnych w ostatnim stuleciu były, akumulacja kapitału i umożliwiony przez nią olbrzymi postęp technologiczny."

Książka chociaż niewątpliwie jest pochwałą wolnego rynku i kapitalizmu w czystej postaci, unika doktrynerstwa i jałowych sporów ze zwolennikami socjalizmu. Na warsztat brane są konkretne ich działania i pomysły, bez prowadzenia ideologicznych dysput. Nawet jeżeli niekoniecznie każdy po jej przeczytaniu będzie podzielał konkretne poglądy autora na daną kwestię, to z pewnością warto zapamiętać sobie główne przesłanie książki i przy rozmyślaniach nad konkretnymi zagadnieniami ekonomicznymi patrzeć z szerszej perspektywy.

"Ekonomia to nauka polegająca na rozpoznawaniu wtórnych konsekwencji. Wymaga także dostrzegania ogólnych konsekwencji. Wymaga śledzenia skutków, jakie realizowana polityka przynosi nie tylko specjalnym interesom i w krótkich okresach, ale interesowi ogólnemu i w długich okresach."

P.S. Pomyślałem, że podzielę się paroma ciekawymi cytatami z książki, mam nadzieję, że zachęcą do lektury. Wszystkich mam wypisane parę stron, a nie jest moim celem streszczanie książki :) Być może użyję ich jeszcze kiedyś przy okazji innych wpisów.
P.S.2: Po przeczytaniu wpisu żona zaproponowała obrazek z kamiennymi piłkami i lekarzem, który idealnie obrazuje tematykę książki :)

niedziela, 30 października 2016

IV spotkanie klubu dyskusyjnego "Czytaj i pij" - relacja


IV spotkanie klubu dyskusyjnego "Czytaj i pij" tym razem odbyło się w Aviatorze przy Centrum Spotkań Kultur. Od kiedy zniknęło ogrodzenie otaczające były teren budowy, okolica zyskała dużo na atrakcyjności. Stare Miasto chociaż ładne, to jednocześnie coraz droższe i bardziej zatłoczone. Zarezerwowałem stolik w oddzielonej sali na dole, która okazała się... palarnią :) Trzeba było się szybko ewakuować z komory gazowej, na szczęście w całym lokalu było jeszcze dosyć miejsca. Początkowo zapowiadało się na frekwencyjny rekord, ale ostatecznie nie wszyscy mogli się pojawić. Część osób było pierwszy raz, co mnie bardzo cieszy, a część uczestniczyła w spotkaniu po raz kolejny, co cieszy jeszcze bardziej.

Dyskutowaliśmy o książce Mężczyzna, który pomylił żonę z kapeluszem Oliver'a Sacks'a, która wygrała w głosowaniu na blogu. Czasu na przeczytanie było sporo i praktycznie wszyscy zdołali się z nią zapoznać. Jak zawsze jednak dyskusja na "Czytaj i pij" nie dotyczyła książki jako takiej, a problemów w niej poruszonych. Nie ma więc co rezygnować z uczestnictwa w spotkaniu tylko dlatego, że nie przeczytało się książki. Oczywiście zachęcam do tego, bo wtedy przyjemność z dyskusji jest o wiele większa.

Mężczyzna, który... stanowi opis ciekawych przypadków medycznych, które pokazują zależność pomiędzy dysfunkcjami mózgu a wpływem na procesy poznawcze człowieka. Każdy przypadek to odrębna historia pacjenta, który zmaga się z chorobą. Poznajemy tak nietypowe problemy jak utrata świadomości posiadania ciała, utrata zdolności zapamiętywania na dłużej niż kilka minut, czy nieumiejętność przetwarzania bodźców odebranych z otoczenia (agnozja). Rzeczy, które dla przeciętnego człowieka są oczywiste, dla chorych stają się nieosiągalne lub utrudnione. Często jednak w zamian za utratę pewnych zdolności, otrzymują coś niedostępnego dla innych (kreatywność, zdolność odczytywania ukrytych emocji, skomplikowane działania matematyczne). Czasami lekarz musi sobie zadać pytanie, czy leczenie takich pacjentów i dostosowanie ich do tego co społeczeństwo uważa za "normalne" jest najlepsze co może dla nich zrobić.

Poza samym zaspokojeniem ciekawości, mogliśmy porozmawiać o tym, czym jest właściwie "normalność" i czy coś takiego w ogóle istnieje. Co stanowi o istocie człowieczeństwa? Kim bylibyśmy bez całej otoczki społeczno-kulturalnej? Jak można zastąpić utracone zdolności poznawcze? Jak można się poczuć po grzybkach halucynogennych?;p Każde pytanie stanowiło pretekst do zadawania kolejnych i nakręcało dyskusję. Uczestniczenie w takim spotkaniu to sama przyjemność. Nie muszę chyba dodawać, że wciągające dyskusje możliwe są tylko z ciekawymi i otwartymi ludźmi. Na szczęście o to nigdy nie trzeba będzie się martwić, bo na "Czytaj i pij" nie ma ludzi przypadkowych :)
 
Na koniec dyskusji każdy przedstawił propozycję książki na następne spotkanie. Każdy może zagłosować w ankiecie dostępnej na blogu, szerszy opis propozycji dostępny jest pod tym linkiem: http://zakatek-arrasa.blogspot.com/2016/10/wybierz-ksiazke-spotkanie-ankieta.html  Koniec dyskusji na temat książki nigdy nie oznacza końca spotkania, w przeciwieństwie do niniejszej relacji.

Kolejne spotkanie za mniej więcej miesiąc, zachęcam do polubienia fanpage'a, aby być na bieżąco:




sobota, 29 października 2016

Wybierz książkę na V spotkanie "Czytaj i pij". Ankieta.


Poniżej zamieszczam krótkie opisy książek zaproponowanych na piątkowym spotkaniu "Czytaj i pij". Po zapoznaniu się z opisami oddaj głos w ankiecie, która znajduje się po prawej stronie. Książkę, która uzyska najwięcej głosów do wtorku 2 listopada do godziny 12:00, przeczytamy i obgadamy na wszystkie możliwe sposoby na  najbliższym spotkaniu. W razie równej ilości głosów, podejmę ostateczną decyzję co do wyboru. Do dzieła!


1. Podróże Guliwera - Jonathan Swift

Znudzony monotonią wygodnego życia, angielski lekarz Lemuel Guliwer wyrusza na morza południowe w poszukiwaniu przygody. Jako rozbitek trafia do cesarstwa Liliputu, którego maleńcy mieszkańcy toczą zaciekłą wojnę z sąsiednim królestwem Blefusku. Przyjdzie mu jeszcze odwiedzić inne niezwykłe krainy, gdzie będzie musiał skonfrontować sposób myślenia i system wartości Europejczyka z całkowicie odmiennymi kulturami i obyczajami.

Najsłynniejsze dzieło Irlandczyka Jonathana Swifta po raz pierwszy ukazało się w 1726 roku i jest od tego czasu nieustannie wznawiane. Powieść weszła do kanonu największych osiągnięć literatury Zachodu jako nie mająca sobie równych ostra satyra na ludzką naturę i zadufanie „człowieka cywilizowanego”.

Jest to też wyśmienita parodia popularnych relacji z podróży i powieści przygodowych.

2. Legion - Elżbieta Cherezińska

Walcząc z Sowietami i Niemcami, dawali dowody, że państwo polskie trwa – karze przestępców, likwiduje zdrajców, chroni ludność i przygotowuje kadry dla niepodległego kraju. Byli solą tej ziemi, wyrośli w polskich lasach – liczyli tylko na siebie. Nie mieli broni ani z Londynu, ani z Moskwy. Ich jedynym orężem była odwaga. Kiedy wielu upadło na duchu i rozpoczęło pertraktacje z Sowietami, oni postanowili nie poddać się nikomu i przedrzeć do armii polskiej na Zachodzie. Ponad tysiąc karnych zdecydowanych na wszystko żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej dotarło do Czech. W Holiszowie brawurowo oswobodzili zaminowany i przygotowany do spalenia niemiecki obóz koncentracyjny dla kobiet.

3. Demon ruchu - Stefan Grabiński

Demoniczna lokomotywa mija stację... w oknach wagonów brakuje szyb, a z pustki przedziałów zieje piekielna groza... Wraz z gwizdem rozchodzi się jęk potępionych dusz widmowych pasażerów...
Wędrowny demon kolei przetacza się po chłodnej stali torów, pałając żądzą prędkości. Zbliża się herold śmierci...

Demon ruchu to zbiór najlepszych opowiadań Stefana Grabińskiego, mistrza grozy, nazywany polskim Edgarem Allanem Poe i H.P. Lovecraftem. Historie wypełnione są tym, co dla Grabińskiego najbardziej charakterystyczne – potrzebą eksploracji tajemnych sił w gwałtownie zmieniającym się świecie początków XX wieku. Od widmowych pociągów, przez demony zamieszkujące kominy, po żywiołaki wzniecające pożary – horror Stefana Grabińskiego smakuje jak nigdy przedtem. I straszy, jak niewielu dzisiaj.

4. Zabiłam - Piotr Litka, Weronika K.
To była zbrodnia, która wstrząsnęła całą Polską. Przez wiele lat bogatego prawnika Andrzeja G. uznawano za zaginionego. Dopiero policjanci z krakowskiego Archiwum X doprowadzili do aresztowania jego konkubiny i córki. Pod zarzutem okrutnego morderstwa…
Po odsiedzeniu wieloletniego wyroku jedna z nich powraca ze wstrząsającą autobiograficzną książką. Przygotowania do zbrodni, jej przebieg, pozbycie się ciała, rozpaczliwe wyrzuty sumienia, poczucie ulgi w momencie aresztowania, śledztwo, proces, przeraźliwe realia kobiecego więzienia.
I najważniejsze pytanie: Dlaczego zabiła?

5. Sekretne życie drzew - Peter Wohlleben

W lesie dzieją się zdumiewające rzeczy. Są tam drzewa, które porozumiewają się ze sobą, drzewa, które z oddaniem troszczą się o swe potomstwo oraz pielęgnują starych i chorych sąsiadów, drzewa, które doświadczają wrażeń, mają uczucia i pamięć. Niewiarygodne? Ale prawdziwe! Leśniczy Peter Wohlleben snuje fascynujące historie o zdumiewających zdolnościach drzew. Przytacza wyniki najnowszych badań naukowych i dzieli się swoimi obserwacjami z codziennej pracy w lesie. Otwiera przed nami sekretny świat, jakiego nie znamy.



6. Władca much - William Golding

Opowieść paraboliczna o grupie młodych chłopców, którzy ocaleli z katastrofy lotniczej w okresie nieoznaczonego konfliktu nuklearnego. Rozbitkowie znajdują schronienie na nieznanej, egzotycznej wyspie. Pomimo różnic charakterologicznych, podjęta zostaje przez nich próba rekonstrukcji cywilizacji w obcym zakątku świata. Niestety rozsądne i roztropne wysiłki części chłopców obracane są w niwecz, gdy grupa stopniowo upada w barbarzyństwo i dzikość.




Wszystkie opisy i zdjęcia: lubimyczytac.pl



 

poniedziałek, 24 października 2016

Warszawiak w obozie. Pięć lat kacetu - Stanisław Grzesiuk

Z komiksu na podstawie Pięć lat kacetu

Przygód warszawskiego cwaniaczka ciąg dalszy. Poprzednio opisywałem wrażenia po lekturze Boso, ale w ostrogach Stanisława Grzesiuka. W autobiograficznej powieści autor opisał swoją młodość na warszawskim Czerniakowie i realia przedwojennej Warszawy. W Pięć lat kacetu akcja zostaje przeniesiona ze stolicy Polski do niemieckich obozów koncentracyjnych Dachau, Mauthausen i Gusen, gdzie na początku wojny trafił nasz bohater. W miejscu gdzie wielu nie przeżywało nawet miesiąca on przeżył prawie pięć lat.

Jak do tej pory nie miałem okazji czytać żadnej książki z tych zaliczanych do gatunku tzw. "obozowych". Najbardziej znane z nich to przede wszystkim Medialiony Zofii Naukowskiej, Inny świat Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, a z zagranicznych pozycji Archipelag GUŁag Aleksandra Sołżenicyna. Trochę żałuję, bo wtedy miałbym lepsze porównanie z Pięć lat kacetu, dlatego postaram się w przyszłości nadrobić zaległości i wtedy napisać parę słów. Zanim zabrałem się za lekturę książki Grzesiuka wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. O obozach koncentracyjnych uczyłem się na lekcjach historii, oglądałem je w różnych filmach fabularnych i dokumentalnych, odwiedziłem też Muzeum na Majdanku. Wiedziałem, że były to miejsca straszne, gdzie godność człowieka była deptana i ciężko było przeżyć. Symbol upadku ludzkości. Po lekturze Pięć lat kacetu mogę powiedzieć jedno...

...gówno wiedziałem.

Miałem w głowie tylko jakiś ogólny obraz. Fakt, że negatywny, ale mimo wszystko spłycony i odległy. Styl pisania Stanisława Grzesiuka jednym odpowiada, innym nie. Dla literackich estetów może być zbyt prosty i banalny, bo nie znajdziemy w nim wyszukanych metafor i porównań. Z drugiej jednak strony pisanie prostymi zdaniami, konkretnie pozwala na większe zachowanie realizmu i oddanie istoty wydarzeń. Wydaje mi się, że do opisu życia w obozie koncentracyjnym nadaje się idealnie. Grzesiuk przekształca w ten sposób obóz koncentracyjny z pewnego rodzaju tragicznego symbolu w coś brutalnie realnego.


Według samego autora do przeżycia w obozie koncentracyjnym niezbędne były trzy rzeczy. Po pierwsze silna psychika, po drugie umiejętność zorganizowania sobie jedzenia i po trzecie umiejętność migania się od pracy. Śmierć w obozie nie następowała "przy okazji" jak można było sądzić. Podstawowe racje żywnościowe dla więźniów były wyliczone poniżej dziennego zapotrzebowania i nie pozwalały na zaspokojenie głodu. W połączeniu z codzienną ciężką, fizyczną pracą, nastawioną na wyniszczenie więźniów, wystarczało to do śmierci z przepracowania. Swoje dokładali nadzorcy brutalnie tłukący więźniów za najbardziej błahe przewinienia, ale najczęściej zupełnie bez powodu. Władze obozu stosowały nieustanny terror wobec więźniów, który miał ich upodlić i zabić wszelkie ludzkie odruchy.

Nic więc dziwnego, że większość relacji Grzesiuka w Pięć lat kacetu opisuje walkę o każdą dodatkową miskę zupy, kawałek chleba i wszystko co nadaje się do jedzenia. Kombinował jak tylko się da, aby zaczepić się do jak najmniej wyniszczającej roboty i marnować jak najmniej energii. Nadzorcy byli jednak czujni i wielokrotnie dostawał za swoje starania lanie. Było to jednak w dalszym ciągu bardziej opłacalne niż zapracować się na śmierć. Prawdopodobieństwo przypadkowej śmierci z ręki kapo istniało zawsze, śmierć z wycieńczenia następowała prędzej czy później. Ponieważ Grzesiuk w młodości nieraz brał udział w bójkach i dostał po mordzie, nie bał się tego tak jak pozostali więźniowie. Wszystko poszłoby na marne gdyby nie posiadał silnego charakteru, napędzającego go do działania i pomagającego mu poradzić sobie z codziennymi okropnościami.

Karne ćwiczenia więźniów w obozie Mauthausen

Tych w Pięć lat kacetu jest opisanych mnóstwo. To właściwie stan permanentny, a jedynie od czasu do czasu można mówić o normalności. Grzesiuk po jakimś czasie pobytu kompletnie zobojętniał na widok śmierci i znęcania się nad więźniami. Odczuwa się to również czytając książkę, gdzie nie ma wzniosłych opisów i przeżyć głównego bohatera na widok cierpienia. I tak nic nie mógł zrobić. Czy może być inaczej, gdy obozy Mauthausen i Gusen uważane były za jedne z najgorszych ze wszystkich pozostałych? Według słów Grzesiuka, byli więźniowie Auschwitz, którzy mieli okazję trafić do Gusen, byli gotowi wracać do Auschwitz na kolanach, bo tam warunki były nieporównywalnie lepsze. Nawet śmierć w komorach gazowych jawi się w opinii więźniów Mauthausen i Gusen jako "humanitarna". To w końcu tylko parę minut cierpienia przy rozłożonych na dłuższy okres męczarniach z głodu i przepracowania, czy wielogodzinnych tortur. W Gusen komory gazowej nie było, więc władze obozu musiały wyrobić dzienną normę trupów innymi metodami.

Pięć lat kacetu stanowi swoiste studium natury człowieka, którego egzystencja zostaje sprowadzona tak naprawdę jedynie do przeżycia. Wyzwalają się wtedy najbardziej prymitywne instynkty i dopiero wtedy okazuje się kto jakim jest człowiekiem. Jakże stereotypowy okazuje się przedstawiany często wizerunek więźniów obozu jako chudych mężczyzn w pasiaku, którzy z pokorą znoszą trudy obozowe i wspierają się wzajemnie, aby przeżyć. Jest to obraz całkowicie fałszywy. Przede wszystkim nie robiąc nic, jedząc tylko to co dadzą w dziennej racji i ciężko pracując tak jak chcą tego nadzorcy, człowiek był na najlepszej drodze do skończenia w krematorium. Każdy musiał liczyć na siebie. Więźniowie robili wszystko, aby ich pozycja w obozie była jak najlepsza. Jedni "organizowali" jedzenie lub inne trudno dostępne dobra, zawierali znajomości i nawiązywali dobre relacje z lepiej sytuowanymi więźniami, inni stosowali brutalną siłę i znęcali się nad ludźmi jako kapo, blokowi i sztubowi. Zwłaszcza postępowanie nadzorców wydaje się momentami niepojęte, gdyż oni też byli więźniami, znali trudy obozu, a mimo to traktowali ludzi jak śmieci. Jak szybko zmieniała się perspektywa, gdy dostało się choć odrobiną władzy. Więźniowie nie byli równi i każdy chciał być jak najwyżej w hierarchii. Nie zawsze gwarantowało to przeżycie, bo zginąć można było w każdej chwili z powodu kaprysu nadzorcy lub SSmana, ale czyniło je bardziej prawdopodobnym. Nikt kto przeżył obóz nie wychodził z tego bogatszy duchowo. To była raczej walka o zachowanie śladów człowieczeństwa. Na każdego więźnia, który pomagał innym trafiał się taki, który zachowywał się jak bandyta.

Stanisław Grzesiuk ze swoją mandoliną

Pomimo tych wszystkich przerażających opisów w Pięć lat kacetu obecny jest też humor i optymizm. Kibicowałem autorowi gdy wymigiwał się z różnych kłopotów (w które niekiedy wpadał przez swoją niefrasobliwość i porywczy charakter), uśmiechałem się czytając jak robił w konia gestapowców i nadzorców. Nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach pozostawał tym samym warszawskim cwaniakiem, który czerpie z życia pełnymi garściami, takim jakie jest. W obozie zorganizował nawet zespół muzyczny, który podnosił na duchu pozostałych więźniów i dawał namiastkę normalnego życia. Pozytywne myślenie pozwoliło przeżyć Grzesiukowi piekło obozu i podzielić się swoimi przeżyciami, z czego i ja się bardzo cieszę.


Źródła zdjęć:



niedziela, 23 października 2016

Rewolucja (nie)kulturalna. Czerwona Azalia - Anchee Min


Po głębszym zastanowieniu przyszło mi do głowy, że tak naprawdę nie znam zbyt wielu sławnych Chińczyków. Mieszka tam 1,5 miliarda ludzi, państwo jest kolebką cywilizacji i niewątpliwie zapisało się w dziejach świata. Znam jednak tylko jednego współczesnego Chińczyka (no dobra na szybko przychodzą mi jeszcze do głowy Yao Ming i paru przywódców KPCh) i myślę, że poza entuzjastami Chin i studentami sinologii reszta podobnie. Mao Zedong, w latach 1949-76 przywódca Chińskiej Republiki Ludowej, dowódca Chińskiej Armii Czerwonej i ideolog maoizmu. Niewątpliwie trzeba być wyrazistą jednostką, aby wybić się w społeczeństwie tak bardzo nastawionym na kolektywizm. W Chinach jeden człowiek jest przecież właściwie jak mrówka. Mając tak silną pozycję i rozpoznawalność można zrobić wiele dobrego. Jakie są osiągnięcia Mao? Chociażby takie jak na grafice poniżej.


Jak widać jedynym sukcesem Mao było dojście do władzy i żeby ją utrzymać nie wahał się zabić ponad 65 mln osób. Najwięcej ofiar przyniósł tzw. "wielki skok naprzód", plan gospodarczy w latach 1958-62, który miał przynieść Chinom dobrobyt. Wszystko skończyło się ruiną gospodarki i klęską głodu. Nic dziwnego, skoro założenia planu nie były dziełem ekonomistów i osób wykształconych, napiętnowanych uprzednio jako wrogowie ludu, a ludzi, którym wydawało się tylko, że mają o tym pojęcie. Ludzi z miasta przepędzano na wieś, aby ciężko pracowali przy wytopie stali. Karczowano lasy, osuszano bagna, a nawet wybijano wróble (rzekomo wyjadające ziarna na zasiewy) w ramach kampanii walki z czterema plagami. Ponieważ również chłopów skierowano do zwiększania produkcji przemysłowej, szybko okazało się, ze nie ma kto uprawiać ziemi. Klęska głodu pochłonęła miliony ofiar (w zależności od źródeł od 10 do 20 milionów ludzi). Tego było już za wiele nawet dla członków partii komunistycznej, w której Mao został odsunięty na boczny tor.

Kiedy wydawało się, że dni Mao są policzone, wyciągnął on asa z rękawa, który pozwolił mu wrócić do władzy. Wykorzystując poważanie, wręcz kult swojej osoby wśród młodych ludzi, rozpoczął pod pozorem walki z kapitalistami i staroświecką tradycją "rewolucję kulturalną", która de facto miała na celu wyeliminowanie jego przeciwników politycznych i ugruntowanie władzy. Młodzież wychowana na Czerwonej książeczce Mao, bezwzględnie w niego zapatrzona i podatna na manipulację została zamieniona w prawdziwie niszczycielską armię. Jej członkowie byli nazywani Hunwejbinami. Dość szybko przystąpili do przeprowadzania rewolucyjnych zmian w kraju i walki z mniej lub bardziej realnymi wrogami. W ramach "rewolucji kulturalnej" niszczono wszystko co w jakikolwiek sposób kojarzyło się ze starym porządkiem. Za wikipedią: "Czerwonogwardziści zaczynali od rozprowadzania propagandowych ulotek i broszur oraz list nazwisk rzekomych kontrrewolucjonistów, a także odgrywania zaimprowizowanych sztuk o propagandowej treści. Następnym krokiem były publiczne kampanie oszczercze wobec „kontrrewolucjonistów”, tortury i rabowanie ich domów. Czerwonogwardziści w ramach walki z „czterema starymi rzeczami” wdzierali się do domów i niszczyli wszystkie „burżuazyjne” sprzęty, takie jak drogie meble, książki, szachy, eleganckie ubrania, płyty gramofonowe. Zabroniono także śpiewania dzieciom kołysanek, puszczania latawców, urządzania wesel i pogrzebów, kobietom obcinano długie włosy. Bandy czerwonogwardzistów rabowały także muzea, niszczyły zabytki i dzieła sztuki. Chcąc zminimalizować straty premier Zhou Enlai wysłał wojsko do otoczenia i obrony ważniejszych obiektów takich jak Zakazane Miasto, jednak czerwonogwardziści zdołali zniszczyć m.in. mury miejskie Pekinu. Prześladowano intelektualistów, uczniów zachęcano do szykanowania i poniżania nauczycieli.".


Dzięki takim działaniom Mao Zedong nie tylko odzyskał swoją pozycję jako przywódca Chin, ale stał się wręcz obiektem boskiego kultu. Kraj miał od teraz funkcjonować według jego ideologii maoizmu. Kultura stara miała być zastąpiona przez nową-rewolucyjną.

Dlatego niewątpliwie z zainteresowaniem sięgnąłem po książkę Czerwona Azalia, której akcja rozgrywa się właśnie w czasie Rewolucji kulturalnej. Anchee Min, Chinka która wyjechała do Stanów Zjednoczonych, opisała w niej własną historię dorastania w rewolucyjnych Chinach. Od dzieciństwa bombardowana maoistyczną propagandą, w szkole była prymuską i szefową szkolnych Hunwejbinów. Szybko została wciągnięta w rewolucyjną rzeczywistość, nie zawsze wcale różową dla niej i jej rodziny. W końcu stanęła przed szansą zostania twarzą nowej, rewolucyjnej kultury. Miała stać się tytułową Czerwoną Azalią.

Pomimo dużego potencjału książka mi się jednak nie spodobała. Za mało wnikliwa i krytyczna na reportaż, zbyt płytka na dobre dzieło literackie. Długimi chwilami była zwyczajnie nudna. Jakoś nie mogłem zżyć się z bohaterką, nie wiedziałem o czym myśli i jaką tak naprawdę jest osobą (poza tym, że kompletnie zapatrzoną w rewolucyjne brednie). Nawet wątek miłosny nie miał dla mnie jakiegoś wielkiego dramatyzmu, relacje z ludźmi zostały potraktowane po macoszemu. Ze strony bohaterki ciężko doszukać się jakichkolwiek refleksji i przemyśleń na temat tego burzliwego okresu w dziejach Chin. Być może jako film, który podobno powstał na podstawie książki, wyglądało to wszystko lepiej. Czytając Czerwoną Azalię miałem właśnie wrażenie, że oglądam jakiś kinowy melodramat, i to taki, który śledzi się jednym okiem. Podsumowując książkę, to zwykły przeciętniak, którego dobra kampania marketingowa wyniosła na szczyty list bestsellerów.

Dobra wystarczy, bo szkoda pikseli na pisanie o książce, która mi się nie podoba :) W opisie na okładce Czerwonej Azalii wydawca napisał, że książka jest porównywana do Dzikich łabędzi. Trzech cór Chin Jung Chang. Oceny ma niezłe, więc może tam w pełni wykorzystano potencjał jaki niesie umieszczenie akcji w czasach Rewolucji kulturalnej? Kiedyś się z nią zapoznam, jeżeli ktoś z Was przeczytał to bardzo proszę o podzielenie się wrażeniami, czy warto zaczynać.

środa, 5 października 2016

Polska mniejszych miast. Miasto Achipelag - Filip Springer

Było sobie kiedyś 49 województw...


 
Do poprzedniego podziału administracyjnego Polski odczuwam pewien sentyment. W dzieciństwie często układałem drewniane puzzle, które składały się z 49 kawałków o kształtach ówczesnych województw. Zabawa polegała na ułożeniu każdego województwa w odpowiednim miejscu na planszy Polski. Tym sposobem bardzo łatwo można było nauczyć się nie tylko nazw miast, ale też tego w którym miejscu na mapie się znajdują. W ten sposób dowiedziałem się o Siedlcach, Pile, Koszalinie, Łomży i wielu polskich miastach.

W Koszalinie na potrzeby centralnych dożynek wybudowano szeroką arterię (burząc przy tym kamienice na starym mieście), która niczym rzeka podzieliła miasto na pół.

W 1999 r. weszła w życie reforma administracyjna i liczba województw została ograniczona do 16. Wiązało się to przede wszystkim z koniecznością efektywnego zarządzania środkami finansowymi, w tym środkami unijnymi, które zaczynały powoli płynąć do Polski szerokim strumieniem. Wiadomo, że jak w życiu, duży może więcej. Powstanie dużych jednostek miało zagwarantować niższe koszty, lepsze zarządzanie i efektywną konkurencję z innymi euroregionami. To, czy faktycznie udało zrealizować się cele reformy to materiał na szerszą dyskusję. Niewątpliwie jednak kilkadziesiąt polskich miast, będących dotychczas "na świeczniku" zostało w wyniku reformy zdegradowanych do roli miast powiatowych. Żaden dzieciak nie dostanie już w szkole 2, gdy nie będzie wiedział, gdzie leży Ciechanów albo Jelenia Góra. Czy poza utratą prestiżu byłych miast wojewódzkich coś jeszcze się zmieniło? Jeżeli tak to na lepsze, czy na gorsze?

Na to pytanie starał się odpowiedzieć Filip Springer w swojej nowej książce Miasto Archipelag. Jeżeli są autorzy, których książki kupuję w ciemno, bo wiem, że będą trzymały określony poziom, to Filip Springer właśnie się do takich zalicza. Podejmuje tematy, które rzadko wzbudzają powszechne zainteresowanie (chociażby estetyka przestrzeni publicznej, realia mieszkaniowe w Polsce, zaginione miasto na Dolnym Śląsku), a przy tym pisze o nich jak nikt inny. Styl Springera to trochę rzetelnego reportażu, trochę grzebania w przeszłości, a czasem nawet trochę poezji. Autor prezentuje swój punkt widzenia, ale nie próbuje go nikomu narzucać. Stawia pytania, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Podobały mi się jego poprzednie książki: Miedzianka, Wanna z kolumnadą, 13 pięter, dlatego nie zastanawiałem się i szybko zakupiłem także Miasto Archipelag.

Miasto Archipelag zostało napisane jako zwieńczenie większego projektu, którego postępy można było śledzić na stronie http://miastoarchipelag.pl/blog/o-projekcie/, na Facebooku, w tygodniku Polityka i w Polskim Radiu Trójka. Do pisania zostali zaangażowani również mieszkańcy z miast archipelagu, którzy na portalu Flipboard pod linkiem: https://flipboard.com/@miastoarchi65fm/miasto-archipelag---magazyn-nmomteouz w dalszym ciągu publikują artykuły. Rozmach projektu robi wrażenie. Filip Springer przez wiele miesięcy jeździł po Polsce i odwiedził każde z byłych 32 miast wojewódzkich, od Koszalina na pólnocy, do Krosna na południu. Rozmawiał ze zwykłymi mieszkańcami, z władzami, z lokalnymi przedsiębiorcami i działaczami. Zrobił przy tym setki zdjęć (niestety na czytniku e-book'ów nie mogłem ich podziwiać w pełnej okazałości).

Dworzec PKP w Sieradzu

Jaki obraz miast archipelagu wyłania się z tej podróży? Ciężko o jednoznaczne wnioski, bo każde miasto stanowi tak jakby odrębną "wyspę", a łączy je jedynie status dawnej stolicy województwa (stąd archipelag i miasta archipelagu). Generalnie jednak jest sporo powodów do narzekań. W większości z tych miast mieszkańców szybko ubywa, a nie przybywa. To miasta ludzi młodych, a raczej zbyt młodych, aby mogli z nich jeszcze wyjechać i starych, którzy nie chcą się już nigdzie przeprowadzać. Szczęście gdy leżą na tyle blisko dużych miast, że mogą robić za "sypialnie" dla osób dojeżdżających tam codziennie do pracy. W pozostałych byłych miastach wojewódzkich bezrobocie i brak perspektyw to chleb powszedni. Niewiele przy tym się dzieje. Do rangi rozrywki urasta chodzenie po sklepach w galerii handlowej, czy hamburger w McDonaldzie. To wszystko powoduje ogólne zniechęcenie i marazm wśród mieszkańców. W większości miast archipelagu występuje tęsknota za starymi, dobrymi czasami, gdy istniały zakłady dające ludziom pracę. Wiele nie wytrzymało konkurencji i pozostały po nich jedynie puste hale, czy zalane wyrobiska. Źródeł nieszczęścia mieszkańcy dopatrują się różnych. Jedni oskarżają władze centralne, które zapomniały o prowincji, inni władze lokalne, będące częścią kliki dbającej tylko o swoje interesy. Czasami zła passa była spowodowana wojną lub innymi wydarzeniami z przeszłości. Właściwie w każdym mieście znajdziemy "demona", który siedzi gdzieś ukryty i z którym wciąż trzeba się zmagać.
 
Zła passa Radomia zaczęła się od strajków w 1976 r., po których władza próbowała przedstawić mieszkańców miasta jako buntowników i warchołów.
Obok takich smutnych obrazków występują małe promyki nadziei. To przede wszystkim mieszkańcy, którzy chcą coś zmienić i sprawić, by miasto stało się lepszym miejscem do życia. Zakładają swoje firmy, grupy artystyczne, działają w organizacjach entuzjastów miejskich. Często są to ludzie, którzy mogliby spokojnie robić karierę w Warszawie, albo innym dużym mieście, ale zdecydowali się na pozostanie lub powrót w rodzinne strony. W rozmowach ze swoimi znajomymi, którzy wyjechali, muszą nieraz tłumaczyć się, że mieszkając w mieście archipelagu nie przegrali życia. Z ich opowiadań można się dowiedzieć, że życie w mniejszym mieście ma też swoje plusy i można doświadczyć pozytywnych rzeczy, o które trudno w większym mieście. Po przeczytaniu rozdziałów o działalności tych ludzi, wydaje mi się, że najwięcej można osiągnąć właśnie przez zarażenie pozytywną energią i dumą z bycia mieszkańcem danego miasta.

Jeden z przykładów działalności grupy Stforky w Zamościu.

Miasto Archipelag stało się doskonałą okazją, aby pokazać, że mniejsze miasta w Polsce również istnieją. Życie toczy się nie tylko w Warszawie i innych dużych miastach, co wiele środków masowego przekazu zdaje się pomijać. W książce każde z byłych 32 miast wojewódzkich dostaje swoje 5 minut. Nawet jeżeli to tylko wpadnięcie "przejazdem" to nic nie stoi na przeszkodzie żeby wybrać się tam kiedyś na dłużej. Ja zacznę pewnie od najbliższych - Chełma i Zamościa, ale mam nadzieję, że i do Suwałk również kiedyś zawitam :)


Źródła zdjęć:
1. wikipedia.org
2. youtube.com
3. własne
4. spk.parkilodzkie.pl
5. www.radom24.pl
6. www.tygodnikzamojski.pl 


wtorek, 4 października 2016

Boso, ale w ostrogach - Stanisław Grzesiuk

Nie masz cwaniaka nad Warszawiaka.

Dzisiaj mija 72. rocznica klęski Powstania Warszawskiego. To był symboliczny koniec przedwojennej Warszawy. Podczas całej II Wojny Światowej zginęło ponad 700 tys. warszawian, w tym bardzo liczna mniejszość żydowska. Przy okazji oblężenia Warszawy, likwidacji getta oraz Powstania Warszawskiego zniszczone zostało ponad 80% zabudowy. Miasto podniosło się z ruin, ale nigdy już nie było takie same. Zmiana nie zawsze musi być zła, ale ta została naznaczona traumą i poczuciem straty.

Tym bardziej warto docenić takich ludzi jak Stanisław Grzesiuk, który pozornie nie zrobił nic wielkiego. Ot, po prostu opisał przygody ze swojej młodości spędzonej w przedwojennej Warszawie. Dodatkowo nie są to relacje z eleganckich salonów, pięknych ulic i parków, a w większości z brudnych zakątków i pijackich mordowni Czerniakowa. Bohaterami nie jest elita, ale prości ludzie, nierzadko także będący na bakier z prawem. Nie zmienia to jednak faktu, że oni wszyscy żyli w tym mieście. Mieli zasady, którymi się kierowali i zwyczaje, których przestrzegali. Byli częścią Warszawy. Nawet najgorsze dzielnice, gdzie stały najbardziej obskurne budynki, były zamieszkane i pełne życia. W sytuacji gdy po wojnie zostały same gruzy, a wielu mieszkańców zginęło, Boso, ale w ostrogach pozwoliło nieco zabliźnić rany i pomóc w zachowaniu ducha Warszawy dla następnych pokoleń.


Gdybym miał porównać Boso, ale w ostrogach do innej książki, na myśl przychodzą mi Przygody Tomka Sawyera Marka Twain'a. W obydwu książkach występują wątki autobiograficzne (u Grzesiuka można mówić właściwie o autobiografii w sensie ścisłym), w obydwu bohaterami są chłopaki, którzy szukają "draki" i okazji do zabawy. Zarówno Tomek Sawyer jak i Stanisław Grzesiuk posiadali mocny charakter i nie dawali sobie w kaszę dmuchać. Niezbyt lubili słuchać opiekunów i przełożonych. Zakazy prędzej były dla nich po to, aby je łamać, niż żeby ich przestrzegać. Jednocześnie kierowali się tak uniwersalnymi zasadami jak: honor, przyzwoitość, chęć pomocy słabszym. Zdecydowanie lubię czytać książki z takimi bohaterami, chociaż sam w życiu wolę raczej trzymać się obowiązujących zasad.

Poza wątkiem typowo przygodowym Boso, ale w ostrogach pokazuje także pewne problemy z jakimi borykało się wielu ludzi w przedwojennej Polsce. Koszmarne warunki lokalowe (nie stanowiło rzadkości, że 10 osób stłoczonych było w mieszkaniu na 15 metrach kwadratowych), niskie płace, a przede wszystkim brak perspektyw na wyrwanie się z biedy i beznadziei. Człowiek, który pochodzi z biednej dzielnicy, potrzebował naprawdę wiele samozaparcia, aby cokolwiek osiągnąć. Niewiele się zresztą chyba w tej kwestii dzisiaj zmieniło, co nie oznacza, że jest to niemożliwe. Jedyne co czasem przeszkadza, to momentami zbyt nachalna reklama komunizmu i krytyka czasów sanacyjnych. Kto jest największym wyzyskiwaczem? Oczywiście kapitalista. Kto jest obłudnikiem? Ksiądz. Kto odpowiada za biedę robotników? Oczywiście przedwojenne elity. Stanisław Grzesiuk był zadeklarowanym komunistą, co jednak można mu wybaczyć biorąc pod uwagę biedę w jakiej się wychował, doświadczenia wojenne i czasy w jakiej książka została wydana (1962 r.).

Boso, ale w ostrogach to ciekawa książka przygodowa w realiach przedwojennej Warszawy. Pozycja obowiązkowa dla mieszkańców Warszawy i słoików chcących zrozumieć warszawskiego cwaniaka :)


niedziela, 2 października 2016

Podszywki z weszlo.com - Stanislav Levy



Dzisiaj parę słów o literackiej twórczości internetowej. Kto interesuje się futbolem pewnie kojarzy portal weszlo.com. Dziennikarzy piszących na tej stronie cenię nie tylko za profesjonalizm i wyrazistość, ale również za barwny, nierzadko podszyty kpiną i szyderstwem styl pisania. Pisałem, już o tym co nieco przy okazji recenzji książki Stan futbolu, napisanej przez twórcę portalu Krzysztofa Stanowskiego (http://zakatek-arrasa.blogspot.com/2016/05/stan-futbolu-krzysztof-stanowski.html).

Parę lat temu poziom trzymały nie tylko artykuły, ale również (o dziwo!) komentarze internautów. Po przeczytanym artykule zjeżdżałem na dół strony i zaczynałem lekturę. Można było się czasami nieźle uśmiać. Baza czytelników nie była wtedy jeszcze zbyt wielka, więc większość doskonale rozumiała ideę Weszło. Wyrażali więc swoje opinie kpiąco, czasem wulgarnie, ale zawsze na luzie i z dystansem. Tak właśnie zrodziły się słynne "podszywki", które zostały swoistym fenomenem w polskim internecie. Wystarczyło w nicku podpisać się imieniem i nazwiskiem znanej osoby z polskiej piłki i skomentować artykuł przekształcając jej wypowiedź albo dopasowując ją do przekazu artykułu. Na weszlo.com zaroiło się przez to od komentarzy Zdzisława Kręciny, Grzegorza Lato, Józefa Wojciechowskiego, Piotra Ćwieląga i wielu innych.

Niestety większa popularność oznacza też przyrost hejterów, spamerów, prostaków i innego internetowego tałatajstwa. Z czasem ludzie, którzy mieli coś ciekawego do napisania, zaczęli stanowić mniejszość. W komentarzach zaczęło robić się szambo, co dodatkowo zniechęcało do publikowania wartościowych wpisów. Zmieniono więc system komentarzy, który oparto o konta Facebook. To oznaczało koniec podszywek w dotychczasowym wydaniu. Brak anonimowości miał zwiększyć poziom dyskusji na portalu, wykurzyć hejterów, co jednak nie do końca się udało. Chamstwo i prostactwo przestaje powoli uchodzić w Polsce za powód do wstydu i nikt się już z nim specjalnie nie kryje.

Źródło: wikipedia.org
Zanim jednak doszło do zmian pojawiła się jedna podszywka, która zrobiła w komentarzach na Weszło wielką karierę. Jej bohaterem był czeski szkoleniowiec Śląska Wrocław - Stanislav Levy. Wystarczy rzut oka na jego facjatę, z pewnością niezbyt reprezentacyjną. Zaniedbany wąs, kilkudniowy zarost, dość niechlujny ubiór to wszystko nie stanowi zbyt "ekskluzywnego" zestawu. Bardziej przypomina jakiegoś żula spod sklepu niż trenera profesjonalnej drużyny piłkarskiej. Aż ciężko uwierzyć, że chłop, który zarabiał pewnie ze 20.000,00 zł miesięcznie nie miał kasy na bardziej wyjściowe ciuchy i dobrą maszynkę do golenia. Czy tego chcemy, czy nie, ludzie oceniają nas po pierwszym wrażeniu, po pozorach, po wyglądzie i tym podobnych rzeczach. W pewnym momencie nawet zarząd Śląska Wrocław zasugerował swojemu szkoleniowcowi, że reprezentuje klub z dużego miasta i powinien się nieco ogarnąć (http://weszlo.com/2012/11/23/stanislav-levy-obiecal-ze-doprowadzi-sie-do-porzadku/).

Tym sposobem w oczach internautów Stanislav Levy został miłośnikiem denaturatu, mieszkającym w mieszkaniu socjalnym ze swoją konkubiną, z którą bez przerwy ma głośne kłótnie. Po trwających non-stop libacjach terroryzuje swoich sąsiadów, zwłaszcza panią Jadwigę (78 lat). Po okolicy grasuje z szajką złomiarzy i swoimi kolegami - typami spod ciemnej gwiazdy, mając przy tym różne przygody, raz zabawne raz straszne. Jasne, że nikt nie przypisywał tych wszystkich rzeczy samej osobie trenera, a raczej swoistemu wizerunkowi, który był obecny w telewizji, gazetach i internecie. Powstał nawet stosowny fanpage: https://www.facebook.com/Stanislav-Levy-the-BEST-of-251918301600368/

Poniżej prezentuję kilka przykładowych historyjek z "czeskim Guardiolą" w roli głównej stworzonych przez złośliwych internautów :) (pisownie zostawiam oryginalną)

~stanislavL (15.06.2013 10:48:41)
^ w sobotę rano na wrocławskich orlikach administratorzy zauważają brak siatek od bramek, w ogrodzeniach są dziury po przecięciu obcęgami. Na monitoringu widać że na każdym obiekcie 4 mężczyzn sprawie włamuje się na obiekt i jeszcze sprawnie ogołaca z siatek orlikowe bramki 2na5. Administratorzy drapią się po głowie z bezradną miną. W sobotę pod Ołomuńcem nad jeziorem tuż po 12 z orlikowych siatek wyciągane są pierwsze zbiory kłusownicze. Ofiarami padły jesiotry, okonie, płotki ale również dzieci z wrocławkich orlkików ^

~StanislavL (19.06.2013 17:38:22)
^19 czerwca 2013, od wczesnych godzin porannych trwa akcja ''przebudzenie czeskiego lisa'' . Celem akcji jest utworzenie niezależnej dzielnicy z czeskimi władzami we Wrocławiu na terenie o którym powszechnie się mówi ''mały ołomuniec'' . Stanislav, Zdenek, Hvast i Svoboda ubrani są w jednolite dresy Sigmy Ołomuniec a na rękach mają opaski z czeską flagą .Pomagają im Mietek i Mirek z opaskami ''polski batalion pomocniczy'' 6 osobowa banda uzbrojona w brzeszczoty, młotki,obcęgi i kije chodzi po rewirze zrywając tabliczki z polskimi nazwami ulic a w ich miejsce wstawiając poświęcone czechosłowackim komunistom jak Ladislav Adamec czy Karol Śliwka. Zatrzymywane są pojedyńcze osoby którym zabierane są dowody osobiste . Na najbliższy posterunek straży miejskiej podrzucone zostaje pismo z żądaniami oddania w czeskie ręce pewnego obszaru , pełnej autonomii i opuszczenia z niego polskiej administracji publicznej. Nowa dzielnica nazywać się ma ''Nowy Ołomuniec'' . Na murach zaczynają pojawiać się wrogo brzmiące hasła skierowane do polskiej ludności oraz hasła sławiące autonomię czeskiego nowego Ołomuńca. Czy Pijacki Terror nie posuwa się już przypadkiem za daleko ? ^

(Rok 1912 Southampton w swój pierwszy dziewiczy rejs do Ameryki wyrusza największy niezatapialny statek Titanic ,w ostatniej chwili na pokład wsiada mężczyzna którego nie było na liście pasażerów ,to sympatyczny wąsacz z Czech który chwile wcześniej wygrał bilet w karty.Biorąc ze sobą kilka butelek fioletowej ambrozji do plecaka chwiejnym krokiem wchodzi po kładce ,Staszek widząc tyle ton metalu z którego jest zbudowany statek nabiera nadziei na szybki zarobek ,już pierwszego dnia na balu poznaje piękną bezzębną Czeszkę zwaną potem konkubiną.Przekonując ją do swojego planu w zamian za ucięcie brzeszczotem piecy z parowni pod pokładem oferuje jej wspólną noc w jego kajucie.Konkubina bez wahania zgadza się ,w nocy dochodzi do dziwnego dźwięku ,tak jak by statek w coś uderzył ,przerażeni pasażerowie czują zapach ekskrementów ,a obsługa statku zarządza natychmiastową ewakuacje.Niestety na statku nie ma już żadnej kajuty ratunkowej wszystkie związane razem odpływają w oddali wypełnione po brzegi metalowymi częściami statku i ciągną za sobą cztery wielkie kominy Titanica.Sympatyczny Czech z szelmowskim uśmiechem i konkubiną znikają w oddali ,Titanic łamie się na pół a ludzie zaczynają się topić ,widząc to wszystko czeski Guardiola postanawia zawrócić ,ale nie żeby pomóc biednym ludziom którym grozi niebezpieczeństwo ale żeby zabrać jeszcze trochę metalowych części.Widok idącego na dno niezniszczalnego ,tytanowego statku przyprawia sympatycznego Czecha o łzy ,tyle metalu pochłonie woda.Bez namysłu bierze kolejny łyk fioletowego napoju bogów po czym jego słabe zwieracze nie wytrzymują ale doświadczony już w tych sprawach sympatyczny czeski szkoleniowiec wiedział co w tej sytuacji zrobić.Defekuje za burtę po wielu latach okazało się że Titanic nie zatonął po zderzeniu z górą lodową ale po spotkaniu z czeskim Guardiolą z Ołomuńca.Nie tak miał wyglądać ten rejs nie tak.Ocean Atlantycki cały w ekskrementach.)

25 marca 2020 rok. Startuje pierwszy załogowy lot na Marsa. Sposród ludzi, którzy na ochotnika wzięli udział w losowaniu znalazł się wąsaty krajan krecika Stanislav.L. Wiwatujący tłum żegna wchodzacych do rakiety ochotników z kapitanem Wroną na czele. Każdy z nich stara się powiedzieć kilka słów na pożegnanie przed wejściem do kabiny. Kiedy przychodzi kolej na sympatycznego Czecha, ten bez słów wyjmuje ze skafandra 3 litrowy baniak z dziwną fioletową cieczą i przechyla jednym haustem na oczach tłumu. Media i obserwatorzy skonsternowani, zastanawiają się nad znaczeniem symbolicznego gestu szukając w historii Ołomuńca podobnych zdarzeń. Niestety Stanislav i jego zwieracze nie dają czasu do zastanowienia. Nastepuje niekontrolowana defekacja. Przylądek Canaveral cały w ekskrementach. Załoga statu oraz tłumy zgromadzone dookoła tylko przez chwilę potrafią zahamować odruch wymiotny, po czym osuwają się na ziemię. Nagle z tumanów kurzu wyłaniają się 3 kradzione cysterny z logotypem "levný benzín". Wysiadają z nich trzej muszkieterowie: Kulawy Zdenek, Jaromir Hvast i Karel Svoboda a nastepnie z pomocą ich lidera spuszczają paliwo rakietowe z promu kosmicznego po czym oddalają się w nieznanym kierunku. To była przygotowana do perfekcji akcja Ołomuńskiej szajki. Pijackie eldorado jest już gotowe na samodzielny podbój kosmosu. Czy obce cywilizacje bedą w stanie się przed nim obronić?)

(Tymczasem w Bochum konsternacja...
 Działacze nie rozumieją pytań polskiego zawodnika, który pyta ile butelek nalewki na fioletowych myszach kosztuje miejsce w podstawowej jedenastce i ile razy w tygodniu odbywa się przymusowe zbieranie surowców wtórnych...
 Trener nie rozumie dlaczego jego nowy piłkarz codziennie przed treningiem wręcza mu worek aluminiowych puszek i drobne monety...
 Piotr Ćwieląg podejrzliwie patrzy na słabo zabezpieczoną szatnię i postanawia nie brać z domu nic co mogłoby zginąć: od dowodu osobistego poczynając na wodzie kolońskiej i metalowej sprzączce od paska kończąc...)

(Przekonuje prezesa, że mimo odejścia do Bochum Piotr Ćwieląg musi stawiać się na treningach do końca kontraktu, czyli do 30 czerwca. Tłumaczy decyzję względami strategiczno-taktycznymi i bełkocze coś po pod nosem po czesku. Niczego nie podejrzewający prezes niewiele z tego rozumie i w dobrej zgadza się na warunki sympatycznego szkoleniowca, którego uważa za czeskiego Mourinho i światowej klasy autorytet piłkarski.

Tymczasem przebiegły krajan Krecika postanawia szantażować Ćwieląga. W opustoszałej szatki, znajdując się jak zwykle w alkoholowym amoku wygraża zawodnikowi pięścią, złorzeczy, zastrasza psychicznie i fizycznie! Grozi Ćwielągowi że na treningowej gierce któryś z czeskich zawodników, którzy właśnie przyjechali na testy, może przypadkiem złamać mu nogę... W tym momencie do pomieszczenia wchodzi trzech wspomnianych zawodników ubranych w stare czechosłowackie dresy. Na plecach dwóch z nich widnieją nazwiska: Svoboda i Hvast. Trzeci nie ma podpisanej bluzy, wygląda na kontuzjowanego (kuleje na prawą nogę), a koledzy nazywają go Zdenek. Trójka sportowców trzyma ponadto w rękach akcesoria z innych dyscyplin: kij bejsbolowe, kij hokejowy i oszczep (skradziony z sekcji lekkoatletycznej, po akcji "ołomuński szantaż" trafi oczywiście do skupu złomu).

Przerażony Ćwieląg ugina się przed pijackim terrorem i zgadza na haracz: skrzynka nalewki na fioletowych myszach w zmian za nie połamanie kończyn. Pijacki terror znów triumfuje, aczkolwiek niewygórowana cena wskazuje, że szajka nie zdaje sobie sprawy na jak wysoką kwotę opiewa nowy kontrakt piłkarz...

Jak dotąd czeski Guardiola nie ma wygórowanych oczekiwań względem piłkarzy. Wystarcza mu danina w postaci "złotóweczek" i aluminowych puszek. Czasami po treningu zmusza piłkarzy do wyciągania z Odry sideł lub zbierania surowców wtórnych. W najgorszym razie zmusza do pożyczenia dowodu osobistego. Jak bardzo zmieniłyby się żądania ołomuńskiego lisa, gdyby wiedział że jego zawodnicy zarabiają więcej niż 1500,-zł i nie mieszkają na osiedlu socjalnym po drugiej stronie miasta?)